8 miesięcy temu
Kochani, niestety choroba znowu dała mi w kość. Od stycznia odczuwałam bardzo silne bóle w mostku. W Instytucie Onkologii lekarze nie dostrzegając niczego w tomografii, tłumaczyli moje "nerwobóle" złą budową klatki piersiowej. W sytuacji gdy ból się tak nasilił, że nie mogłam się dotknąć, dostałam paracetamol w kroplówce i tyle. Anioł stróż chyba nade mną czuwał, bo spóźniając się do swojego lekarza, trafiłam do Pani doktor, która nie zignorowała mojego bólu, tylko przyspieszyła mi termin tomografii, podejrzewając rozsiew przerzutu. Niestety miała rację. Na tomografii wyszły zmiany w kościach, w tym jedna zmiana wielkości 3 centymetrów (była widoczna gołym okiem). Lek, który przyjmowałam, przestał działać i choroba galopowała. Moje życie zależało od jednego genetycznego badania. Czekałam jak na zbawienie, aby okazało się, że mam mutację niezbędną do przyjmowania leku nowej generacji. Śmierć codziennie zaglądała mi w oczy, siejąc przerażenie w mojej duszy. Ból się tak codziennie rozprzestrzeniał jak tsunami. Płakałam i modliłam się jak nigdy dotąd, prosząc o dar dalszego życia. Gdybym nie miała mutacji, to pozostałaby mi tylko tradycyjna chemia i kilka miesięcy życia. Chudłam strasznie - w chwili obecnej ważę 46 kg, wszystkie ubrania na mnie wiszą. Zaczęłam szukać modlitw, które przebłagają Boga, żeby dał mi nadzieję. Nowenna pompejańska, modlitwy na wszystkich możliwych grupach modlitewnych, modlitwa do św. Charbela, do Jezusa i Matki Bożej na żywo transmitowana z Lourdes, codziennie różaniec na teobańkologii itd. Ból był tak okropny, że myślałam, że umieram. Bliscy pomagali, jak mogli, oprócz codziennej pomocy doszła akupresura stóp i inne naturalne metody. Jaka radość pojawiła się na mojej twarzy, jak się okazało, że mam mutację i mogę dostać nowy lek. Zanim doczekałam się na leczenie, Pani doktor chcąc mi pomóc w cierpieniu, zleciła mi radioterapię, która wywołała u mnie ostry zespół popromienny. To był dopiero jazz. Naświetlania miały zadziałać przeciwbólowo, ja jednak zaczęłam odczuwać bóle połączone z osłabieniem i innymi atrakcjami. Pani radiolog tłumaczyła te objawy złą pogodą. Myślałam, że źle słyszę... Zaczęłam się modlić o to, żebym dostała wskazówkę, co mam robić, bo Pani doktor upierała się, żeby kontynuować naświetlania. Stał się cud, bo okazało się, że Pani doktor sama do mnie napisała, że nie mogę kontynuować naświetlań, bo mam dedimery podwyższone i to jest przeciwskazaniem do radioterapii. Czułam się jak cyborg... jakieś ciągnące po całym kręgosłupie drętwienie, bóle głowy i totalny brak sił. Myślałam, że jak mi się udało uniknąć dalszego atakowania mojego organizmu poprzez naświetlanie i przyjęcia kwasu, który miał mi pomóc, a równocześnie mógł mi zniszczyć kości szczęki bezpowrotnie, to już mi nic nie grozi. Niestety Pani radiolog nie odpuszczała. Zostałam przez pielęgniarkę poinformowana o konieczności wykonania scyntygrafii, odmówiłam z powodu złego samopoczucia po radioterapii. Miałam wrażenie, że to jakiś horror w którym rozgrywa się walka dobra ze złem, a ja jestem bohaterką pierwszego planu. Od tego czasu codziennie modlę się i dziękuję za to co się wydarzyło. Mam nadzieję, że lek mi pomoże dalej funkcjonować i walczyć o życie. Bóle przeszły, tylko pozostał ból po radioterapii. Prawdopodobnie dostałam za dużą dawkę, bo przez przypadek dowiedziałam się, że dawka ustalana jest na podstawie wagi, a radiolog nie pytała mnie o nic.
Proszę Was kochani, módlcie się za mnie, bo nie wiem ile dostałam czasu. Na razie nie ma nowych leków dla mnie, więc znowu żyję na kredyt i nie wiem, co mnie czeka. Jeśli ktoś może mnie wesprzeć finansowo, będę wdzięczna, obiecuję codzienną modlitwę. Dziękuję za każdy gest i pamięć i serdecznie Was pozdrawiam. Cieszcie się życiem, dziękujcie za każdy dzień i kochajcie się nawzajem. Duże serducho dla Was!